Od konferencji WallStreet do eksperta od relacji inwestorskich. Rzeczywistość spółek giełdowych okiem Artura Rzepki

Informacje o autorze

17 listopada 2025
Udostępnij:

Artykuł powstał przy współpracy komercyjnej z partnerem

Swoją przygodę z giełdą zaczynał jeszcze jako nastolatek. Od początku obserwuje ewolucję polskiego rynku kapitałowego, doświadczył niejednego kryzysu giełdowego i wspiera inwestorów indywidualnych. Artur Rzepka jest ekspertem od relacji inwestorskich i ceni sobie pracę doradcy butikowego. Jednak co ważniejsze, to spółki giełdowe cenią współpracę z nim.

Artur Rzepka

Pozyskanie finansowanie i debiut na giełdzie to jedynie początek bycia spółką giełdową. Firmy notowane na warszawskim parkiecie są zobowiązane do spełnienia szeregu regulacji i obowiązków. Niestety często są to obowiązki, które nie wpływają na bezpieczeństwo inwestorów indywidualnych. Jednak ktoś musi wspierać spółki giełdowe w relacjach inwestorskich.

Artur Rzepka jest współzałożycielem Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych, w którym działa do dzisiaj i zawsze stawiał na interesy akcjonariuszy. Poznając coraz bliżej realia giełdowe został ekspertem relacji inwestorskich. Rozmawiamy z Arturem Rzepką o jego giełdowych początkach, potrzebnych zmianach na polskim rynku kapitałowym oraz skutecznej komunikacji z inwestorami.

Natalia Kieszek: Zaczynał Pan od Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych w 1999 roku. Jakie kluczowe etapy i doświadczenia ukształtowały Pana jako specjalistę od komunikacji spółek giełdowych?

Artur Rzepka: Jeśli mówimy o zupełnych początkach, to moja historia zaczęła się jeszcze wcześniej. W 1993 czy 1994 roku, w liceum, założyłem wirtualną giełdę papierów wartościowych, na której graliśmy i inwestowaliśmy wspólnie z kolegami, byłem jej 16-letnim prezesem [śmiech]. Warto podkreślić, że była to jedna z pierwszych symulacji giełdy w Polsce. Mieliśmy program komputerowy, na którym prowadziliśmy rachunki maklerskie, zgodnie z prawdziwymi kursami akcji. Dla niektórych może to wydawać się abstrakcją, ale dane otrzymywaliśmy za pośrednictwem faksu i ręcznie wklepywaliśmy w nasz program.

Natomiast zainteresowanie zawodowe pojawiło się na studiach wraz z organizacją konferencji WallStreet na przełomie 1997 i 1998 roku. Rok później powstało Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych, gdzie jestem współzałożycielem. Najpierw pracowaliśmy w kilkuosobowym zespole, oczywiście nie pobierając żadnego wynagrodzenia. Początki nie były najłatwiejsze, było jak w startupie. Z czasem była to praca na pełen etat, finalnie zostałem wiceprezesem stowarzyszenia, a dziś, znów społecznie, pełnię funkcję przewodniczącego Komisji Rewizyjnej SII.

Tak naprawdę to właśnie pracując w Stowarzyszeniu Inwestorów Indywidualnych poznałem dogłębnie specyfikę i realia giełdy. Dodatkowo studiowałem ekonomię i prawo, więc było to dla mnie ułatwieniem. Początkowo zajmowałem się też tzw. interwencjami. Oznaczało to w praktyce, że pomagaliśmy inwestorom, którzy czuli się oszukani na rynku. Byliśmy ich głosem w sporach, współpracowaliśmy przy tym z prawnikami – wiele się wtedy nauczyłem.

Po kilku latach zacząłem pracę w spółce notowanej na giełdzie, gdzie zająłem się już wyłącznie obowiązkami informacyjnymi i relacjami inwestorskimi. Praca jednocześnie tylko w jednej spółce giełdowej pokazała mi, że jednak wolę gdy dzieje się znacznie więcej. Dlatego zdecydowałem się zostać doradcą „butikowym” i z moim pierwszym klientem pracuję do dziś, już od 2012 roku. Prowadzę też sporo szkoleń z różnych aspektów rynku kapitałowego, obowiązków informacyjnych i relacji inwestorskich [IR].

Równolegle rozwijał Pan karierę naukową, wykładając na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu. Jakie zagadnienia były przedmiotem Pana badań?

Doktorat rozpocząłem w 2002 roku, a z racji tego, że giełda interesowała mnie od młodych lat, to był to również temat moich badań. Zajmowałem się konfliktami między akcjonariuszami. Badałem to jak instytucje łagodzą i rozwiązują pojawiające się rozbieżności. Koncentrowałem się na polskich spółkach publicznych i polskich przepisach, ale porównując je do tych istniejących na dojrzałych rynkach. Napisałem kilka artykułów naukowych, ukończyłem studia doktoranckie, otworzyłem nawet przewód doktorski. Niestety intensywna praca zawodowa wygrała wtedy z chęcią dokończenia doktoratu. Być może kiedyś jeszcze do tego wrócę, teraz mam na pewno większą wiedzę oraz doświadczenie, jeżeli chodzi o tę tematykę, po latach pracy ze spółkami. Bardzo lubiłem też pracę ze studentami, zarówno tymi z pierwszego roku, gdzie uczyłem mikroekonomii, jak i tymi ze starszych lat gdzie prowadziłem, nawet niedawno, zajęcia z relacji inwestorskich.

Przejdźmy do samej giełdy, ponieważ zdecydował się Pan kandydować na członka Rady Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie. Co było główną motywacją tej decyzji, co konkretnie chciał Pan poprawić w funkcjonowaniu polskiego rynku kapitałowego?

Trzy razy, z ramienia Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych, kandydowałem na członka Rady Giełdy. Ostatni raz próbowałem dwa lata temu. Organ ten nie ma może kluczowego wpływu na funkcjonowanie rynku kapitałowego, bo Rada Giełdy zatwierdza jedynie przepisy tworzone przez GPW, ale odbywają się tam ważne rozmowy i konsultacje. Dlatego jako SII chcieliśmy mieć tam reprezentację, aby mówić głosem inwestorów, niejako powiedzieć „sprawdzam” decydentom. Chcielibyśmy aby głos inwestorów indywidualnych był bardziej słyszalny w gremiach decyzyjnych. Będziemy nadal próbować, mamy nadzieję, że kiedyś się uda.

Oczywiście mamy konkretne pomysły jak np. zmiany w corporate governance, wzmocnienie praw inwestorów, ale też deregulacja, uproszczenie niektórych procedur, w tym dla spółek giełdowych. Pracując przy relacjach inwestorskich obserwuję jak z roku na rok pojawia się coraz więcej regulacji, do których trzeba się dostosować. Jednak nie widzę, aby miało to przełożenie na poczucie bezpieczeństwa inwestorów. Przepisy unijne pozostawiają zwykle pewien margines decyzyjności dla implementacji na poziomie krajowym, a w Polsce często to właśnie ta implementacja jest bardziej restrykcyjna niż wymagania UE, czy wręcz przemyca się zupełnie dodatkowe obowiązki. Inwestorzy z zagranicy, z którymi mam kontakt są zaskoczeni i czasem zniechęceni restrykcyjnością polskiego regulatora.

Musimy pamiętać, że tylko tam gdzie jest ryzyko, jest zysk. W przypadku braku ryzyka, inwestorzy też nie będą mieli szans na zyski. Należy ograniczać ryzyko nadużyć i oszustw, ale nie możemy wyeliminować ryzyka rynkowego, inwestycyjnego, choć wydaje się, że niektóre instytucje dążą właśnie do tego. To inwestor sam musi wybrać, na co chce przeznaczyć swój kapitał – czy wybierze bezpieczne aktywa jak np. obligacje skarbowe, czy zaryzykuje bardziej i postawi na akcje spółek giełdowych. Wielu inwestorów, rozczarowanych przeregulowanym, a przez to mało dynamicznym, rynkiem kapitałowym zwraca się ku najbardziej ryzykownym aktywom jak np. kryptowaluty, które wymykają się regulacjom i czasem nawet dają zarobić, choć ryzyko nadużyć jest ogromne.

Dlatego stawiając zbyt wysokie wymagania spółkom giełdowym, czy krajowym funduszom, paradoksalnie zamiast chronić, wypycha się inwestorów indywidualnych z rynku akcji, na rynki nieporównanie mniej bezpieczne i jednocześnie wstrzymuje się rozwój polskiego rynku kapitałowego.

Mówiąc o obowiązkach spółek giełdowych, jak skomentuje Pan fakt, że szef SEC chce znieść obowiązek raportów kwartalnych? Czy to przyniesie faktycznie korzyści?

Tak naprawdę, gdyby cały rynek lepiej rozumiał i stosował przepisy MAR (przyp. red. unijne rozporządzenie o przeciwdziałaniu nadużyciom na rynku kapitałowym, definiujące m.in. obowiązki informacyjne spółek giełdowych), to wtedy być może niepotrzebna byłaby w ogóle publikacja raportów kwartalnych. Wynika to z tego, że gdy w firmie pojawiłaby się istotna informacja, również o wynikach okresowych tzw. „profit warning”, to byłaby ona publikowana natychmiast w formie raportu bieżącego. Niestety myślę, że to w praktyce nie zadziała ani w Polsce, ani de facto na świecie.

Na rynku pojawiają się głosy, że publikowanie kwartalnych raportów finansowych, tak rozbudowanych jak dziś, jest konieczne. Jednak ja jestem zdania, że raportowanie śródroczne powinno być znacznie uproszczone. Za to wyniki powinny być publikowane dużo szybciej. Obecnie spółki notowane na rynku NewConnect mają 1,5 miesiąca na raport kwartalny. Natomiast te z głównego parkietu mają 2 miesiące na publikację raportów kwartalnych i jeszcze więcej czasu, jeśli mówimy o półrocznych i rocznych. Powinniśmy zdecydowanie skrócić ten okres.

Osoby, które zagłębiają się w raporty kwartalne mają świadomość, że często nie pojawiają się w nich nowe informacje, a ze względu na przepisy MAR wręcz nie powinny. Spółki powielają głównie publikowane wcześniej komunikaty bieżące, a to co jest nowe, to sprawozdanie finansowe, które w szczegółach interesuje jednak niewielu uczestników rynku.  

A propos raportowania, coraz większą rolę odgrywają kwestie ESG. Jak skutecznie komunikować niefinansowe aspekty działalności spółki, czy faktycznie dla inwestorów stanowi to realną wartość?

Warto zwrócić tutaj uwagę, że „najlepsze”, najbardziej rozbudowane raporty o ESG publikują tak naprawdę firmy, które najbardziej szkodzą środowisku lub konsumentom. Na ten moment nie ma jeszcze, na szczęście, tego obowiązku dla mniejszych spółek. Jednak nawet dla większych jest to kolejny obowiązek, który wiąże się z ogromnym nakładem pracy i znacznymi dodatkowymi kosztami finansowymi. Powinniśmy dbać o środowisko, otoczenie i przeciwdziałać zmianom klimatycznym, ale raportowanie ESG, w obecnym kształcie, niekoniecznie wspiera te cele, dlatego moim zdaniem powinno być radykalnie urealnione.

Mogę mówić głosem inwestorów indywidualnych i z obserwacji stwierdzam, że dzisiejsze raporty niefinansowe nie mają dla nich większej wartości. Oczywiście są inwestorzy, którzy chętniej inwestują w spółki działające etycznie i są również badania, które pokazują że takie spółki mogą dawać wyższe lub bardziej stabilne stopy zwrotu, w długim okresie. Przeważnie nie są to jednak te podmioty, które chwalą się najbardziej wymuskanymi raportami ESG.

Zawodowo zajmuje się Pan relacjami inwestorskimi. Do kogo przede wszystkim kierujemy komunikację w ramach IR? Czy mówimy tu wyłącznie o inwestorach instytucjonalnych, czy może również o szerokiej bazie inwestorów indywidualnych, analitykach i mediach?

Oczywistym jest, że komunikacja powinna być skierowana do wszystkich wymienionych podmiotów. Ma ona na celu budowanie wartości dla akcjonariuszy. Mamy na rynku dostępne różne narzędzia, które pozwalają coraz bardziej personalizować komunikację. Przykładowo z inwestorami indywidualnymi nie są organizowane spotkania jeden na jeden. Są one skierowane do inwestorów instytucjonalnych. Natomiast konferencje wynikowe online, czy czaty inwestorskie są kierowane w głównej mierze do indywidualnych. Mają oni szansę zadać bezpośrednio pytania zarządowi.

Specjalizuję się w komunikacji skierowanej do inwestora giełdowego, w tym za pośrednictwem mediów. Ze względu na doświadczenie najlepiej ich rozumiem i wiem czego oczekują od spółki. Ostatnio musiałem wytłumaczyć osobie zupełnie niezwiązanej z ekonomią czym właściwie się zajmuję i spróbowałem zapytać o to ChataGPT. Znalazł on nawet dość trafne określenie, że „pomagam spółkom giełdowym mówić ludzkim głosem”. To prawda, bo staram się aby odbiorcy zrozumieli dokładnie to, co spółka chce przekazać. Przekładam często niezrozumiałe komunikaty napisane żargonem prawniczym czy nowomową korporacyjną na zrozumiały język.

Według badania OBI, które przeprowadza co roku Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych, najważniejszym źródłem informacji, dla inwestorów indywidualnych są wciąż raporty bieżące i okresowe spółek. Ja dbam w spółkach, nie tylko o relacje inwestorskie, ale też o te formalne obowiązki informacyjne. Jest to dość unikalne połączenie, bo w większości podmiotów inni specjaliści przygotowują raporty bieżące, a inni komunikację „miękką”, więcej czasu i wysiłku kosztuje wtedy zapewnienie spójności tych kanałów komunikacji.

Swoich klientów namawiam do otwartej komunikacji, aby łączyli różne kanały komunikacji i oprócz wspomnianych raportów, czy obecności w mediach rynkowych organizowali również systematycznie np. czaty czy wideokonferencje oraz uczestniczyli w konferencjach inwestorskich.

To gdzie jest miejsce na PR wśród standardowych obowiązków informacyjnych?

Tutaj trzeba być ostrożnym, PR ma w świadomości publicznej „zły PR” [śmiech]. Ja nazywam swoje działania komunikacją korporacyjną lub biznesową. Oczywiście jest też miejsce na PR, jednak ja się skupiam na umiejętnym połączeniu formalnych obowiązków informacyjnych z miękkimi działaniami IR. Pilnuję też co można, a czego nie można powiedzieć podczas spotkania z inwestorami, czy wywiadu. W komunikacji korporacyjnej nie można kłamać. Nie tylko dlatego, że Komisja Nadzoru Finansowego weźmie nas pod lupę, ale co gorsze, stracimy zaufanie rynku, a odbudowanie go może być już niemożliwe.

Moim zadaniem jest kreować pozytywny i jednocześnie prawdziwy wizerunek spółki. Niestety z moich obserwacji wynika, że wiele firm giełdowych nie ma pomysłu na swoje funkcjonowanie na rynku kapitałowym, a w konsekwencji również na swój wizerunek. Niektóre podmioty nie chcą prowadzić aktywnej komunikacji, ponieważ być może lata temu wybrały ścieżkę giełdową np. dla jednorazowego finansowania, a teraz odczuwają to już tylko jako obciążenie. Nawet badania Stowarzyszenia Emitentów Giełdowych pokazują, że znaczna część zarządów spółek najchętniej wycofałyby swoje spółki z giełdy, co jednak nie jest takie proste.

Mam to szczęście pracować ze spółkami, które stawiają na rzetelną komunikację. Choć nie zawsze korzystają w 100% z moich rekomendacji [śmiech], ale mogę pochwalić się tym, że spółki, które podjęły ze mną współpracę i są wciąż obecne na giełdzie, pracują ze mną do dzisiaj.

Z racji Pana wieloletniego doświadczenia, na pewno był Pan świadkiem wielu kryzysów komunikacyjnych na rynku. Jaka jest najważniejsza lekcja, jaką wyniósł Pan z zarządzania komunikacją w momencie turbulencji rynkowych?

Aby dobrze radzić sobie w sytuacji kryzysowej, spółka powinna wcześniej prowadzić komunikację z inwestorami i mieć już zbudowane zaufanie rynku. Tutaj pracę należy wykonać zawczasu, bez tego zdarzenia krytyczne niestety mogą pogrążyć daną firmę. Uważam, że powinniśmy mieć zawsze gotowe zasady, czy wręcz plany na wypadek kryzysu. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, kiedy on może nastąpić.

Jestem za otwartą komunikacją spółek w kryzysowych momentach. Musimy pokazać, że panujemy nad sytuacją i zostanie ona jak najszybciej rozwiązana. Choć inwestorzy muszą pamiętać, że zarządy nie zawsze mogą o wszystkim powiedzieć.

Kiedyś usłyszałem takie stwierdzenie, że dobre relacje inwestorskie są jak angielski trawnik. Trzeba je strzyc i podlewać, i tak przez wiele lat. I tak samo musimy dbać o komunikację z inwestorami, robić głównie dość proste rzeczy, ale konsekwentnie. Tylko wtedy zbudujemy długoterminowe zaufanie. 

Gdyby miał Pan dziś udzielić jednej, najważniejszej rady zarządowi spółki giełdowej, dotyczącej ich komunikacji z rynkiem – co by to było?

Myślę, że najważniejsze jest właśnie to nawiązanie do angielskiego trawnika. Przede wszystkim konsekwencja, rzetelność i prawda w komunikacji. W sytuacjach trudnych nie chowamy głowy w piasek, a gdy jest dobrze to też powinniśmy się chwalić. Pierwszy prezes GPW, Wiesław Rozłucki powiedział kiedyś, że „tak naprawdę na giełdzie nie handlujemy akcjami, ale zaufaniem”. Uważam, że dużo w tym racji.

Polecamy

Więcej w tym dziale: